„Harry Potter i Przeklęte Dziecko” – recenzja

We środę dostałam paczkę z książkami, w której znajdowała się między innymi ta – „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” J. K. Rowling, J. Tiffany’ego i J. Thorne’a. Jeszcze tego samego dnia zamieściłam na swoim Facebooku zdjęcie okładki z podpisem: „Dużo o niej słyszałam, ale jak zawsze chciałam mieć własną opinię… Po pierwszych 60 stronach z przykrością stwierdzam, że recenzja nie będzie pozytywna…”.
Teraz, kiedy jestem po kolejnych 300 stronach, wiem już co dokładnie chcę napisać o tej pozycji i  mogę świadomie podzielić się opinią. Spokojnie, o spojlerach będę ostrzegać.

harry potter

Pierwsze trzy części serii książek, w których występuje Harry Potter dostałam od mamy, prosto z drukarni. W ogóle nie słyszałam o tej historii wcześniej, więc oburzyłam się, że mnie, jako nastolatce, dano tytuły dla dzieci. Po czym w 48 godzin zakochałam się bez pamięci i na zawsze w tamtym świecie. Kolejne tomy również dostawałam od razu, ponieważ wszyscy wiedzieli jak bardzo się z nich ucieszę. A ja żałowałam, że wychodzą tak rzadko. I do tej pory uważam, że jest to jedna z najlepszych sag, jakie kiedykolwiek czytałam. Nie wstydzę się tego powiedzieć, ponieważ każdy z siedmiu tomów jest… magiczny. Każdy wciąga tak bardzo, że nie sposób się od niego oderwać aż do ostatniej strony (chociaż nie zawsze od pierwszej). Czytając potrafiłam śmiać się głośno zwracając na siebie uwagę współpasażerów w autobusie albo rzewnie płakać (tym razem już w bardziej dyskretnych miejscach). Niektóre fragmenty wzbudzały we mnie niepohamowaną złość, a inne prawdziwy strach. Czułam się prawie jak Bastian z „Niekończącej się opowieści”. Nic dziwnego, że całość stała się światowym bestsellerem. Zupełnie zasłużenie. Śpiącej właśnie u mojego boku córce, jak tylko osiągnie odpowiedni wiek (a właśnie, jak uważacie – ile lat powinna skończyć, żeby się wziąć za czytanie tej historii?), też polecę tę serię.

Niestety, przyszedł tom siódmy i koniec baśni. Nastąpił epilog, szczęśliwe zakończenie, podsumowanie. Pojawiły się też od razu kategoryczne zapewnienia autorki, że Harry Potter nie powróci w żadnej książce. Wiedziałam wtedy, że już nic nowego się nie wydarzy, że ten świat jest już zamknięty. Współczułam wtedy bardzo tym, którzy z założenia czytają daną książkę tylko raz. Ja te ulubione czytam wielokrotnie, a ta seria zdecydowanie do takich należy. Wiedziałam więc, że jeszcze nie raz wrócę do Hogwartu. I to nie w kolejnych częściach, a odkrywając na nowo „stare śmieci”.

Dlatego też z wielką powagą obserwowałam pojawienie się kolejnej książki o tytule „Harry Potter i…”. Towarzyszyło mi przy tym wiele emocji. Nadzieja, sentymentalne rozczulenie, niepewność, niedowierzanie, ostrożność. Ta ostatnia szczególne dlatego, że wszyscy zapewniali, że to nie będzie ósma część, że to nie kontynuacja. I faktycznie tak nie jest.

„Harry Potter i Przeklęte Dziecko” to nie proza, którą poznaliśmy do tej pory za sprawą Rowling. Tym razem mamy do czynienia z zapisem sztuki, czyli dramatem. Są tam tylko i wyłącznie dialogi między bohaterami oraz didaskalia, czyli teksty poboczne, będące wskazówkami dla wystawiającego przedstawienie. Z założenia taki scenariusz czyta się zupełnie inaczej niż regularną powieść. Tacy, których zabija czytanie „opisów przyrody”, w teorii powinni się ucieszyć. Czy jednak?

Wszystko pozostawione jest naszej wyobraźni – bohaterowie (ich wygląd, mimika, gestykulacja), otoczenie czy wszelkie inne szczegóły uniwersum. To ma swój plus – nikt nam nic nie narzuca, jesteśmy w stanie zobaczyć poszczególne sceny na swój własny sposób. Taki styl przedstawiania świata w prawie żaden sposób nas nie ogranicza. Ma jednak też swoje minusy. Jednym z nich jest możliwość nie zrozumienia w pełni „co autor miał na myśli”, a co za tym idzie pewne nieporozumienia w odbiorze sztuki. Takie zamieszanie może skutkować rozczarowaniem książką. Kolejną wadą takiej konwencji może być szybkie męczenie się czytelnika, którego wyobraźnia musi pracować na najwyższych obrotach. Nie podążamy za bohaterami równolegle z czytaniem opisu świata, lecz musimy sobie ten świat tworzyć samodzielnie dostając zaledwie strzępki informacji. To może przeszkadzać.

No dobrze, ale do brzegu. Co sądzę o tej książce? To zależy jak na nią patrzeć.

Jeśli uznamy (zgodnie z tekstem na tylnej okładce), że to po prostu ósma część, to pozycja zdecydowanie rozczarowuje. Nie ma skomplikowanej gry emocji, które targają uczestnikami historii – musimy sami się domyśleć co mogą czuć poszczególne postacie. Nie ma drobiazgowo dopracowanych bohaterów, którzy wzbudzają w nas rozmaite reakcje – są rozmawiające ze sobą zarysy jednostek. Nie ma doszlifowanej w każdym szczególe historii, która odsłania się przed nami z każdą stroną (a czasem z każdym tomem). Ale przede wszystkim nie ma tej magii, tego świata, który w trakcie czytania zastępuje realny i otacza czytelnika ze wszech stron.

Jeśli jednak uznamy, że to coś zupełnie nowego, luźno związanego z lubianą przez nas serią oraz weźmiemy pod uwagę ograniczenia jakie ma dramat, to sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Wtedy naprawdę mamy coś odkrywczego i świeżego, co warte jest bliższego spojrzenia. I co wciąga na długie godziny. Pojawia się ciekawa historia z licznymi zwrotami akcji, pojawiają się wielowymiarowi bohaterowie, których głębia objawia się wraz z rozwojem sytuacji, pojawia się namiastka ukochanego przez nas świata. Faktycznie chce się czytać dalej i sprawdzić co i jak wyniknie z kolejnych działań bohaterów.

A w ogóle najlepiej czytać książkę „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” tak jak to, czym jest – scenariuszem sztuki. Wyobrażając sobie aktorów, scenografię, grę świateł i muzykę. Wtedy historia nabiera magii.

A teraz czas na spojlery. Tym, którzy nie chcą dowiedzieć się nic z fabuły, ponieważ nie przeczytali jeszcze książki, proponuje nie otwierać poniższego okienka. Uwaga! Klikacie na własną odpowiedzialność, ja ostrzegałam. Poza tym zawsze możecie tu wrócić później. Komentujących również uprasza się o nie zdradzanie szczegółów historii.

Opinia o fabule i bohaterach
Co bardzo zawiodło mnie w omawianej książce to… znani mi bohaterowie. Owszem, pojawiają się Harry, Hermiona oraz Ron. Ale to nie jest ten Harry Potter, jakiego pamiętam. Czy też może nie taki, jakiego sobie wyobrażałam, jaki będzie, gdy stanie się dorosły. Nie ten Harry, nie ta Hermiona, nie ten Ron. Najbardziej „do siebie” podobna jest chyba tylko Ginny.

Dojrzały Harry, jakiego chciałabym zobaczyć, to człowiek empatyczny, ciepły i wyrozumiały. To autorytet, który o bycie autorytetem się nie stara. To dorosły, który doskonale pamięta jak bardzo można być nieszczęśliwym, kiedy jest się samotnym i niezrozumianym. Który zna prawdziwą wartość przyjaźni, bo ona przecież nie raz uratowała mu życie. Nie tylko zresztą jemu, bo gdyby spojrzeć na to globalnie, to przyjaźń z Ronem i Hermioną uratowała świat. Sam Harry nie dałby rady.

Harry, jakiego widzę, jest tragicznym ojcem, który nawet nie próbuje zrozumieć swojego syna. Który odbiera swojemu dziecku najlepszego przyjaciela tylko dlatego, że ojciec (i w zasadzie pół rodziny) tegoż przyjaciela był śmierciożercą. Który nie rozpoznaje zagubienia nastolatka, sam będąc niegdyś zagubionym nastolatkiem. Tak wiele Harry zyskał dzięki kontaktom z innymi ludźmi, że aż nie wierzę, jak bardzo nie potrafi zaakceptować kontaktów z ludźmi swojego dziecka, nawet próbując je chronić. Oraz przede wszystkim – jak bardzo nie toleruje pewnych nieodpowiedzialnych zachowań syna ten, który wymykał się na pojedynek czarodziejów o północy, przywalił latającym autem w wierzbę bijącą i korzystał z niesprawdzonych zaklęć tylko dlatego, że były napisane w fajnej książce! Ja rozumiem, że doprowadzenie do powrotu Voldemorta to jednak nieco większy kaliber nieodpowiedzialności, ale c’mon, zapomniał wół jak cielęciem był…?

Druga rzecz, która mi nieco nie pasuje, to potraktowanie podróży w czasie. To generalnie trudny temat, ponieważ zawiera w sobie bardzo dużo pułapek i paradoksów. O ile rozwiązanie go w mojej ulubionej części „Harry Potter i wiezień Azkabanu” było bardzo dobre (chociaż nie idealne), o tyle tutaj zdecydowanie pewne elementy uwierają. Nie zastanawiałam się nad pewnymi wydarzeniami głębiej, niemniej jednak były one, mówiąc wprost, szyte grubymi nićmi. Zmiana przebiegu pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego sprawia, że Ron i Hermiona nie są małżeństwem, ale nie zmienia małżeństwa Harry’ego. Zmiana drugiego zadania powoduje śmierć Harry’ego, zmianę Cedrika i powrót Voldemorta, ale bynajmniej nie zmienia faktu, że Draco zakochał się w delikatnej i dobrej kobiecie.
To i wiele innych rzeczy mi się nie zgadzało. Postanowiłam jednakże przyjąć je tak, jak dostałam i nie czepiać się za bardzo.

Trzecia sprawa, która nieco mnie rozczarowała, dotyczy tylko polskiego wydania. Brakuje mi mianowicie… słowniczka na końcu. Uwielbiałam czytać uwagi tłumacza na temat jego pracy – skąd taki a nie inny przekład czy potraktowanie danej nazwy, a także w jaki sposób i dlaczego przełożono jakąś zagadkę. Niewiele nowych wyrażeń pojawiło się w obecnym utworze, ale jednak. A chyba najbardziej zainteresowałaby mnie historia tłumaczenia łamigłówek, jakimi Hermiona zabezpieczyła zmieniacz czasu w bibliotece w swoim gabinecie.

Podsumowując.
Jeśli liczyliście po prostu na ósmą część Harry’ego Pottera – książka rozczarowuje. Zupełnie nie pasuje do poprzednich i oczekując dalszych przygód ukochanych bohaterów w tej samej konwencji będziecie bardzo zawiedzeni. Nie dostaniecie ósmego tomu, nie wrócicie do Hogwartu, nie przeżyjecie kolejnych lekcji, nie otoczycie się ulubionym światem jak ciepłym kocykiem. Przykro mi.
Jeśli liczyliście na przyjemną lekturę kolejnej historii osadzonej w drogim Wam uniwersum – dostaniecie dokładnie to. Coś na kształt naprawdę dobrze napisanego fan fiction (fan! nie fun!). Wymagana duża wyobraźnia i elastyczność w odbieraniu bohaterów, szczególnie tych znanych. Niemniej jednak jest to kawałek przyjemnej twórczości.

Ogólna ocena wyższa niż się spodziewałam na początku:
„Harry Potter i Przeklęte Dziecko”: 7/10