Dzisiejsza młodzież to nasze własne dzieło

Miało być o czym innym, ale ten temat wepchnął się, i to dosłownie, sam. Właśnie za pomocą dzisiejszej młodzieży.
Prawdopodobnie będę wywarzać tym postem otwarte drzwi, ale muszę to opisać, bo inaczej pęknę.
Otóż dzisiejsza młodzież (mówiąc młodzież mam na myśli wszystko, co ma lat -naście) to jest od początku do końca nasze dzieło (mówiąc nasze mam z kolei na myśli ludzi 25+, którzy dla dużego dziecka są już rozpadającym się próchnem, czyli ludźmi starszymi). To my stworzyliśmy ich takimi, jakimi są, oraz zbiorowo tworzymy ich kolejne setki. I nie mam na myśli oczywiście dosłownego „robienia” dzieci. Chodzi mi o kształtowanie ich młodych umysłów i miękkich kręgosłupów moralnych tak, że później to, co powstanie zasługuje tylko na wygłoszone narzekającym tonem „Ach ta dzisiejsza młodzież”.

dzisiejsza młodzież

Sytuacja z wczoraj.
Podchodzę spokojnym krokiem do przejścia dla pieszych. Tuż przede mną idzie staruszka (na oko jakieś 65 lat) wraz z młodzieńcem, mniej więcej trzynastoletnim. Przyjmijmy, jako najbardziej prawdopodobne, że była to babcia z wnuczkiem. Kiedy ona rozgląda się dokładnie czy można przejść i czy nic nie rozjedzie jej podopiecznego, on pożera drożdżówkę (specjalnie użyłam słowa pożera; ten wykwit cywilizacji nie jadł, nie spożywał, a właśnie żarłocznie pochłaniał, przypominając mi od razu mit o Charybdzie) stojąc tyłem do ulicy i nie poświęcając jej najmniejszej uwagi (babci również). Ruszyli. Mniej więcej na środku przejścia rozkoszne dzieciątko szarpnęło babcię za rękaw płaszcza i słodkim buziaczkiem zaklejonym kruszonką (którą po otwarciu dziobka w znacznej ilości wypuściło wraz z powietrzem) zakrzyknęło „Woda!!!”. Staruszka jednak była zbyt zaabsorbowana bezpiecznym dotarciem na chodnik, żeby zauważyć tę subtelną prośbę. Zdenerwowane tą wyraźną ignorancją pacholę tuż za przejściem szarpnęło ponownie rękaw kobieciny i zawyło (ponownie siejąc kruszonką) nieco głośniej: „Woda!!! Woda!!!”. Wrzask obudziłby umarłego, więc nie mógł ujść uwagi babci. Ta z uśmiechem odpowiedziała „Woda, woda, tak, już” i zaczęła grzebać w torbie.
Gdybym nie musiała zejść z pasów, pewnie stanęłabym jak słup soli. A tak, z zapartym tchem… przeszłam obok. I nie oglądając się za siebie poszłam dalej. I właśnie dlatego o tym piszę – mam moralnego kaca, którego wywołał mój brak reakcji.

Otóż uważam, że powinnam się zatrzymać i wyrzec ku młodzieńcowi chociażby następujące słowa, które miałam tam, gdzie on kruszonkę: „A może jakieś poproszę?”. Co dalej, nie byłam w stanie pomyśleć, bo znając ludzi, mogłam spodziewać się rozmaitych reakcji. Ale dlaczego nie powiedziałam choćby tyle?

Przez te dwie sekundy, w czasie których zrobiłam kilka kroków na chodnik, pomyślałam następujące rzeczy:
– Nie znam kontekstu tej sytuacji – mogła ona być zupełnie inna niż mnie się wydawało (choćby babcia mogła być głucha jak pień, a wnuczek, zresztą wcale nie będący wnuczkiem, od pół godziny wysychający z pragnienia miał dosyć uprzejmego proszenia o napój), więc moja reakcja byłaby krzywdząca;
– Możliwe, że chłopczyk cierpi na jakąś chorobę, jego krzyki mogły być i tak dużym postępem w porozumiewaniu się i moja uwaga po pierwsze byłaby znów krzywdząca, a poza tym mogła spowodować jakieś nieznane mi konsekwencje;
– Sama miałam sytuację, w której starałam się uspokoić ucznia przebywając z nim sam na sam, niestety wszelkie „pomocne dłonie” (oraz niestety nogi) przedłużyły napad histerii kilkunastokrotnie (spokój nastał dopiero, kiedy odesłałam wszystkich w dia… znaczy poprosiłam o chwilę bez pomagania);
– Jestem tylko człowiekiem i nie lubię, kiedy się na mnie krzyczy i obrzuca mnie błotem, więc nie chcę się na to narazić, a babcia w swej nadopiekuńczości mogłaby bronić (nawet jeśli sama uważałaby, że niesłusznie) swojej pociechy.

To powody, dla których się nie odezwałam. A dlaczego uważam, że powinnam i w związku z tym dlaczego czuję się jakbym zawiodła?
Otóż po pierwsze dlatego, że od tego jestem. Od wychowywania cudzych dzieci. A ten nastolatek był cudzym dzieckiem, które w moim mniemaniu zachowało się nieprawidłowo i to zachowanie należało skorygować, chociażby słownie. To nic, że nie był moim uczniem czy że nie należał do mojej szkoły. Nie jestem szeryfem i nie mam swojego rewiru – reaguję tam, gdzie powinnam, bo akurat jestem. To ja mam obowiązek ucywilizować masę, o której mówi się „dzisiejsza młodzież”.
Po drugie wiem doskonale, że przechodzenie bez reakcji, kiedy nasze sumienie krzyczy, że obok dzieje się coś złego, jest niebezpieczne. Teraz zlekceważę nastolatka ciągnącego babcię za rękaw, jutro zignoruję kieszonkowca na moich oczach kradnącego komuś być może ostatnie pieniądze, a pojutrze nawet nie zauważę, jak banda brutali bije kogoś bezbronnego. To się nazywa dupizm. Albo bardziej poprawnie – znieczulica. A być może ci brutale (te brutale?) to ludzie wyrośli w poczuciu, że wszystko mogą, bo ktoś kiedyś na ulicy nie zwrócił im uwagi, jak szarpali własną babcię za rękaw…
Po trzecie nawet jeśli usłyszałabym trochę krótkich i długich od babci, to może gdzieś w jej umyśle błysnęłaby myśl, że coś musi być nie w porządku, skoro obcy ludzie próbują wychowywać jej podopiecznego (a zarazem ją jako opiekunkę) na ulicy. Że gdzieś coś nie zadziałało. A taka refleksja mogłaby być może poprowadzić do pewnych zmian. Brak reakcji na pewno do zmiany nie doprowadzi.

Za to doprowadził do powstania tej notki i wniosku z tytułu – dzisiejsza młodzież to nasz własny, rodzimy produkt. Nas wszystkich rodziców i dziadków, którzy godzimy się na takie zachowanie dzieci wobec nas. Nas wszystkich nauczycieli, wychowawców, którzy zawodzą z różnych przyczyn i mają na to różne wytłumaczenia. I w końcu nas wszystkich, którzy przechodzą obok i… nie reagują. Jak ja.
To właśnie nasza wina, że dzisiejsza młodzież to również takie egzemplarze, które szarpią za rękaw i wrzeszczą, a jutro będą biły i mordowały.

Oczywiście nie generalizujmy. Są i wspaniali nastolatkowie. Ale to temat na inną notkę.


Wpis ten, jako kolejny piątkowy, miał ukazać się 20 maja bieżącego roku. Przeszkodziły mu w tym:
– jedna zapominalska głowa (autorki);
– jedna Mrówcia protestująca, kiedy Mama siedzi za długo przed komputerem;
– jedno porywające hobby z użyciem kredek;
– jeden beznadziejny internet;
– trzy burze, w tym jedna, która zniszczyła nadajnik sieci dostarczającej beznadziejny internet;
– jeden cudowny ślub odbywający się 370 kilometrów od obecnego miejsca pobytu autorki (nie żałuję!).
Tak, jestem mocno niekonsekwentna, wybaczcie…