Eurowizja 2016 – 61 finał

Uwaga. Wpis miał się ukazać 13 maja, w piątek. Z powodu burzy, która porwała ze sobą internet, tak się nie stało. Nie zamierzam zmieniać jednak tekstu, więc proszę go potraktować jako piątkowy, ze wszystkimi konsekwencjami.

Właściwie co roku, od małego dziecka, oglądam Konkurs Piosenki Eurowizja (oczywiście wtedy, kiedy jest transmitowany w Polsce). To pierwszy program w mojej pamięci, który można śmiało nazwać „show muzyczne”. Później nastąpił ich wysyp, a ja jestem wierna tylko temu jednemu.
Chociaż… W zasadzie, gdy oglądam go teraz, to coraz bardziej show, a coraz mniej muzyczne…
Czy to Eurowizja się zmieniła, czy ja…?
Eurowizja

Od zawsze, od kiedy sięgam pamięcią, wystąpienie na scenie pod szyldem Eurowizji było ogromnym zaszczytem. W związku z tym każdy artysta chciał się zaprezentować najlepiej jak można oraz, w miarę możliwości, przyćmić innych. Ale mimo tego ostatniego dążenia, nadal chodziło o muzykę. O piosenkę, która wpada w ucho, porusza kończynami lub sercem (albo jednym i drugim), zostaje w pamięci i długo po finale nam towarzyszy. Popatrzmy chociaż na miejsce trzecie z 1958 roku – nie znam nikogo, kto nigdy nie słyszałby „Nel blu dispinto di blu”, chociaż raczej rozpoznawane jest jako… Volare.

Kiedyś to właśnie hit był najważniejszy. Utwór, który promował zespół czy wokalistę, a nawet zapewniał miejsce na listach Przebojów Wszechczasów (kolejny przykład – szwedzka ABBA za swoim „Waterloo” i pierwszym miejscem w 1974).
Warto zerknąć na to video (chociaż długie) przedstawiające zestawienie pierwszych trzech miejsc w każdym w zasadzie roku.

Zdziwicie się ile z tych piosenek znacie, chociaż niekoniecznie w oryginalnym wykonaniu. Albo ilu wokalistów rozpoznacie z mniejszym lub większym zdziwieniem. Cliff Richard („Congratulations” z 1968), Johnny Logan („Hold me now” z 1987), Celine Dion („Ne partez pas sans moi” z 1988 reprezentująca o dziwo Szwajcarię) czy też nieobecny w video, ale debiutujący w 1970, mało komu wtedy znany reprezentant Hiszpanii, Julio Iglesias. Zarówno utwory jak i talent wykonawców bronił się sam.

A teraz…? Wedle mojej subiektywnej oceny dobry głos i chwytliwa melodia to już za mało. Obecnie wspomniane show liczy się bardziej niż muzyka. Bez fajerwerków, krzykliwych ubrań, skomplikowanej choreografii, zdzierania szat, kontrowersji w sprawie płci, orientacji czy sprawności fizyczno-emocjonalnej ani rusz. Szał ciał i uprzęży.
A przecież niewiele z tego trzeba. Wystarczy, spoglądając choćby na nasze podwórko, porównać to wszystko z występem młodziutkiej Edyty Górniak z 1994 roku. Prosta, biała sukienka, żadnych sztuczności, zero choreografii i cudów. Tylko głos. I piosenka „To nie ja”, śpiewana w ojczystym języku, tak piękna, że nawet nie musiała być rozumiana przez słuchające tłumy. Wystarczyło czemuś doskonałemu po prostu… nie przeszkadzać. Teraz czasem odwracam oczy od ekranu, żeby ta cała sztuczna oprawa nie utrudniała mi odbioru utworu.

Jeśli chodzi o Polskę w Eurowizji, to nie zawsze zgadzałam się z wyborem reprezentanta. Wysłanie tam Donatana i Cleo było dla mnie porażką, podobnie wcześniej Mietka Szcześniaka. Reszta była… znośna. Ich Troje, za pierwszym razem, z piosenką o braku granic, budziło we mnie z kolei mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo pompatyczne, zbyt wzniosłe, raziło patosem. Z drugiej strony doskonale wpisywało się w całą symbolikę Eurowizji – stąd zapewne 7 miejsce. A w tym roku? O ile samego Szpaka nie lubię (a już jego wypowiedzi o emocjach i przeznaczeniu przewijam o ile mogę), o tyle piosenka „Color of your life” jest naprawdę w porządku i bez wstydu będę jej jutro kibicować.

A pozostali moi faworyci?
Z pierwszego półfinału największe wrażenie zrobił na mnie reprezentant Rosji w utworze „You’re the only one”. Jest to właśnie taki hit, o jakim wspominałam wcześniej – nogi same chodziły mi pod stołem. A sceniczne show absolutnie tego wrażenia nie psuło, całkiem przyjemnie się je oglądało.
Drugą piosenką, która też bardzo mi się podobała, była propozycja Holandii „Slow down” zaśpiewana przy minimalistycznej oprawie. Momentami przypominało mi co energiczniejsze przeboje Michaela Bublé. Jak widać mnie dużo do szczęścia nie potrzeba.
Na pozostałych miejscach widziałam Czechy, Węgry i Azerbejdżan. Podobało mi się też bardzo to, co zaprezentowało San Marino, ale niestety byłam w tym poglądzie osamotniona.
Z drugiego półfinału, który moim zdaniem był na dużo gorszym poziomie, bardzo trudno było mi wybrać tych, którym mogłabym kibicować (poza Polską oczywiście). Ostatecznie spodobały mi się piosenki Słowenii, Australii i Danii, z których niestety tylko ta druga znalazła się w finale (swoją drogą – Koreanka reprezentująca Australię w konkursie z EURO w nazwie…?).
Jeśli zaś chodzi o kraje z „dziką kartą” (czyli Wielką Piątkę wraz z organizatorem), to czym prędzej zapominamy o prezentacji Niemiec, a poświęcamy uwagę Szwedom i Francuzom.

Zatem moje TOP 5 to (poza Polską) Rosja, Holandia, Szwecja, Czechy i Węgry. Co do reszty… mogą być dalej.

Osobiście mam do Eurowizji jeszcze jeden duży zarzut. W zasadzie nie do samego konkursu, co do polskiej transmisji. Dlaczego, do pioruna ciężkiego, komentować musi Artur Orzech?! Jego prywatne wstawki, prezentowane subiektywne oceny, wymądrzanie się, a później podkreślanie tych swoich mądrości poprzez „Tak właśnie mówiłem” oraz niesprawiedliwe porównywanie występów doprowadzają mnie do szału i budzą najgorsze instynkty. Proszę, oddajcie to prowadzenie np. Markowi Sierockiemu…

I tak na koniec, żeby nie było, że się tylko czepiam, mały cytat z piosenki „History of ESC” z początku drugiego półfinału. Taki, który oddaje ducha Eurowizji i który zrobił na mnie ogromne wrażenie – „Music is the language we all know how to speak”. I tak zakończmy.