„Listy do M 2” – recenzja

W tę sobotę, 14 listopada, Mężczyzna postanowił mnie zaprosić na randkę. Cóż lepszego nadaje się na randkę, niż pójście do kina (tudzież na film, bo dla niektórych to różnica)? A jeszcze na komedię romantyczną i to dzień po premierze?
Tak właśnie moja druga połówka wspiera moją działalność blogową – doskonale wiedział, że będę chciała to dzieło zrecenzować. Cóż zatem sądzę o filmie „Listy do M 2”?

listy

Tytuł jest nieco mylący w wymowie – brzmi, jakby ktoś pisał listy do swojego dwuosobowego mieszkanka, M-2. Ale nic bardziej mylnego („nic bardziej mylnego” kojarzy mi się już teraz tylko z Arleną Witt promującą książkę Radka Kotarskiego). Otóż sądząc po czasie, w którym rzecz się dzieje, chodzi zdecydowanie o listy do Mikołaja, ale tego Świętego.

Dawno dawno temu, gdy akurat byłam singielką (z przymusu, bynajmniej nie z wyboru), pojawił się film „Love actually” (po polsku „To właśnie miłość”). Cała fabuła miała miejsce w czasie bożonarodzeniowej gorączki przedświątecznej. Składała się z kilku miłosnych wątków luźno ze sobą poprzeplatanych. Część z nich okazała się szczęśliwa, część mniej, jednak wszystkie robiły wrażenie. Film stał się hitem, tak dla spragnionych miłości samotnych serc (jak ja), jak i dla zakochanych szczęśliwie par. Oraz dla tych, co chcieli poderwać dziewczynę biletem na najbardziej romantyczną komedię ever.
Zachęcony sukcesem tego nietypowego rozwiązania (oraz nieco mniejszymi, ale zawsze sukcesami, takich polskich romantyków jak „Nigdy w życiu!” z 2004, „Tylko mnie kochaj” z 2006 czy „Nie kłam kochanie” z 2008) TVN postanowił zainspirować się (chyba o plagiacie jednak nie może być mowy) produkcją brytyjską i wypuścić krajową wersję. Tak właśnie powstały w 2011 roku „Listy do M”.

Ponieważ tak to już jest, że gdy film (mniej lub bardziej nowatorski) osiągnie nawet minimalny sukces, to większość właścicieli praw autorskich decyduje się na nakręcenie części drugiej (a czasem niestety nawet trzeciej, piątej czy siódmej), czyli tak zwanego sequela. I oto po czterech latach od pierwszych „Listów…” na naszych ekranach pojawiają się właśnie „Listy do M 2”, które miałam okazje obejrzeć w sobotę.

Od wydarzeń pokazanych w części pierwszej minęło cztery lata. Dowiadujemy się co (poza drobnymi wyjątkami) stało się w życiu bohaterów przez ten czas. Jak rozwinęły się związki, które nakręcały akcję wtedy. Ale oprócz znanych nam już postaci i motywów pojawiają się nowe treści i nowe osoby.

Odkrywamy zatem co dalej z przebierającym się zawodowo za Mikołaja Melem (granym świetnie przez Tomasza Karolaka) oraz jego synem (którego narodziny kończyły pierwszą część), Kazikiem. Ten temat niejednokrotnie mnie wzruszał, momentami nawet do łez (Mężczyzna też przyznał, że czasem miał wilgotne oczy). Pokazywał, czasem niezależne od nas, skomplikowanie życia, a także nadawał pewną głębię postaci, jaką nagle okazał się Mel (facet nieco płytki w pierwszych „Listach…”).
Matka Kazika, Betty (grana przez Katarzynę Zielińską), to tym razem postać drugoplanowa, ale świetnie służy do połączenia tego wątku z następnym, którego bohaterką jest jej siostra, Małgorzata.

Małgorzata (absolutnie fantastyczna rola Agnieszki Wagner) w części pierwszej była nieco wycofaną kobietą, która za beznamiętnym uśmiechem, sztywnością i chłodem kryła osobisty dramat – utratę dziecka. Jej święta miały być zimne i bez duszy. Odmieniło się to za sprawą męża Wojciecha (którego gra również Wojciech, ale Malajkat) i przywiezionej przez niego dziwnym zbiegiem okoliczności małej dziewczynki, Tosi (Julia Wróblewska). Tym razem, po czterech latach, przed Małgorzatą i jej rodziną kolejna tragedia. A przed nami kolejny wątek, który ściska serce i rozkleja nas bardziej, niż chcielibyśmy przyznać.

Tosia, oprócz własnego dramatu, jest też spoiwem z następną, tym razem całkiem nową intrygą. Dzięki niej poznajemy muzyka Redo (bo przecież Macieja Zakościelnego wcisnąć trzeba do każdej polskiej komedii…), który na pierwszy rzut oka ma całkowicie poukładane, fajne życie. Jednak jedno przypadkowo-nieprzypadkowe spotkanie z dawną znajomą, roztrzepaną Magdą (Magdalena Lamparska) uświadamia mu, że może to poukładanie to nie do końca to, czego pragnie. Nie wiem czy to obecność głównego amanta polskiego kina czy duża przewidywalność tej części, ale sprawa zupełnie nie zrobiła na mnie wrażenia. Przyznać jednak trzeba, że wątek był jednym z głównych nosicieli humoru w tym filmie, bo cięte riposty zostały Zakościelnemu zupełnie nieźle napisane.

Magda, poza własną historią, staje się też pomostem do następnego tematu. Wiezie mianowicie swoją owieczkę Matyldę do agencji Mikołajów, której właścicielem nadal jest Wladi. To właśnie do niego przychodzi zdesperowana matka (Małgorzata Kożuchowska) z synem Antosiem. Został on oszukany przez przebranego Mikołaja (którym jest, a jakże, Mel). I tu następuje moja ukochana scena (zero spoilerowania, macie to w trailerze):
Matka: „Włamał się do pokoju mojego syna i ukradł dziecku 30 złotych”.
Wladi: „Proszę Pani, mamy świetnie wyszkolonych pracowników, to absolutnie wykluczone, żeby…”
Matka: (wyjmuje zdjęcie Mela i kładzie je Wladiemu na biurku)
Wladi: „Uhum. Oczywiście, ma pani rację, to jest jak najbardziej możliwe”.
Antoś ma nastoletniego brata Sebastiana, który w pierwszej chwili robi wrażenie rozpuszczonego bachora, z którym rodzice nie mogą sobie poradzić. Mnie, jako pedagoga, strasznie wkurzał. Dopiero później okazuje się, że to, co wydawało nam się oczywiste, ma drugie dno. Na tyle głębokie, że popłakałam się po raz kolejny i plułam sobie w brodę mocno, że źle chłopaka oceniłam. W jego życiu ostatecznie ogromną rolę odegra ponownie Mel, próbujący naprawić zło wyrządzone Antosiowi. Antoś utkwił mi mocno w pamięci dzięki jednej z ostatnich scen, gdzie patrzymy w jego ogromne oczy, tak dziecięco niewinne, że aż piękne.

Mel, a w zasadzie wspomnienie jego romansu z pewną mężatką z pierwszej części, wiąże nas ponownie z rodziną Lisieckich – Szczepanem (Piotr Adamczyk) oraz jego żoną Kariną (Agnieszka Dygant), wspomnianą wyżej kochanką. Losy małżeństwa, nieco poplątane i w zamyśle zaskakujące (a ostatecznie jednak niekoniecznie), pozwalają nam rozważyć istnienie czegoś takiego jak druga czy nawet trzecia szansa. Jednak płytkość i powierzchowne potraktowanie tematu sprawia, że motyw zupełnie do mnie nie przemówił, traktowałam go bardziej jako przerywnik.

Wśród tych wszystkich wątków przewija się radio, w którym pracuje Mikołaj (Maciej Stuhr). Bohaterowie słuchają jego audycji, komentują ją, nakłania ich ona do refleksji. A dzięki technice RDS pojawia się też niezbędne przecież lokowanie produktu (ciekawe ile za to zapłaciło Radio Zet?). W poprzedniej części „Listów…” temat Mikołaja i jego syna Kostka był przezabawny, pełen ciepła, dowcipu i miłości, która uzyskała tam dwa oblicza – miłości ojca do syna (i odwrotnie) oraz miłości między Mikołajem, a Doris (Roma Gąsiorowska). Uwielbiałam teksty młodego, które bardzo często jeszcze sobie z Mężczyzną cytujemy dla śmiechu. W filmie „Listy do M 2” wątek ciągnięty jest jakby na siłę, bez polotu, drętwo i arcynudno. Co prawda porusza dość ważną kwestię dbania o związek i rozumienia drugiej połówki, ale naprawdę ta część mnie koszmarnie rozczarowała.

Podsumowując zatem film naprawdę polecam, ponieważ niesie w sobie dużo ciepła, uśmiechu, ale też łez wzruszenia. Pozwala uwierzyć w miłość, dać drugą szansę, wejrzeć w siebie i swoje uczucia. Pozwala obserwować jak różne mamy rodzaje miłości i jak trudno czasem jest kochać. I z drugiej strony – jakże łatwo.
Polecam zarówno singlom jak i zakochanym parom. Ja poszłam zakochana i wyszłam jeszcze bardziej zakochana.

Ogólna ocena mocna:
„Listy do M 2”: 7/10

Zupełnie odrębną kwestią jest muzyka z filmu. Jestem nią zauroczona i zaraz po tym wpisie poszukam gdzie można kupić płytę z soundtrackiem (a że imieniny niedługo, to może nawet sama nie zapłacę 😉 ). Szczególnym moim uznaniem cieszą się dwie piosenki ekipy Tabb & Sound’n’Grace.

Pierwsza to oficjalny temat filmu, utwór „Someone”.

Druga to mój absolutny faworyt, coś tak pięknego, że porusza mi wszystkie struny w duszy – „Nadzieja”.

Dodatkowo podrzucę Wam również dwa inne utwory, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Posłuchajcie. A oglądając film postarajcie się je odszukać.

Anna Karwan – „What The World Needs Now”

Pentatonix – „Mary, Did You Know?”