„Włam się do mózgu” R. Kotarski – recenzja

Miałam w tym roku już nie wydawać pieniędzy na książki. Tyle ich czeka do przeczytania na moich półkach! Ale ta, z którą dziś do Was przychodzę, jest tak niezwykła, że musiałam ją mieć. Przedstawiam Wam najnowsze dziecko Radka Kotarskiego – „Włam się do mózgu”.

Włam się do mózgu

Zapewne długo bym się o niej nie dowiedziała, bo „Polimatów” nie oglądam systematycznie, gdyby nie Wredotek. Po obejrzeniu setnego odcinka „Po cudzemu” poleciałam do niej z newsem o tym, że książkę wydaje Arlena Witt i namówiłam ją do zakupu (umówmy się, to nie było trudne, bardzo się nie broniła). Jeszcze tego samego dnia zemściła się na mnie prezentując mi filmik Radka (no wiecie, gość skomentował mój wpis na Instagramie i to nie wklejając po raz setny ten sam tekst, tylko wyraźnie odpisując na to, co napisałam, więc cmon, to prawie jakbyśmy byli najlepszymi kumplami z piaskownicy, mogę zatem pisać mu po imieniu!). Przekonanie mnie, że chcę jego książkę, było dla niej równie łatwe, co dla mnie wcześniej namówienie jej na „Gramę…”. Nie ukrywam, zachwycił mnie od razu. Problemem okazało się tylko… jedyne dostępne 90 groszy na moim koncie. Byłam niepocieszona. Ale, o zgrozo, dokładnie tego samego dnia dostałam niespodziewany przelew na kwotę co do złotówki odpowiadającą tej potrzebnej do zakupu kompletu – „Włam się do mózgu” oraz „Grama to nie drama”. Nie mogłam w to uwierzyć, ale tak się stało. Uznawszy to za znak z góry niezwłocznie zamówiłam właśnie te pozycje. 90 pozostałych groszy wraz z Mężczyzną patrzyło na mnie potępiająco, ale (kobiecym sposobem) udawałam, że tego nie widzę. A kiedy paczka przyszła, wiedziałam że wydatku nie pożałuję. Na pierwszy ogień do czytania wzięłam książkę Kotarskiego, wychodząc z założenia, że skoro on uczy jak się uczyć, to nauczy mnie korzystać z książek Arleny. Od wczoraj mam ją już za sobą, więc powiem Wam co sądzę o dziele Radka.

Zacznijmy od pierwszego wrażenia. Jak wygląda „Włam się do mózgu”?
Ja wiem, że to nie imieniny u cioci lub domówka u Rudej i zdjęcia się nie liczą. A jednak. W jednym z wywiadów Radek opowiadał, że bardzo podoba mu się samodzielne wydawanie książek (Altenberg jest jego wydawnictwem), bo mogą one wyglądać dokładnie tak, jak autor tego chce. Jeśli jego książka wygląda tak, jak chciał, to bardzo lubię to, czego chciał. Ma twardą oprawę (książka, nie Radek), ciekawą grafikę na okładce i przyjemny gruby papier, który miło trzyma się przy przewracaniu stron. Każdy rozdział otwierany jest przez duże kolorowe zdjęcie (na szczęście nie zawsze autora!). Sporo fotek obecnych jest też w środku, a mimo to publikacja nie jest przeładowane grafiką. Bardzo podoba mi się zabieg wykonany na przypisach – owszem nadal są numerki, ale nie odnoszą się, jak zwykle, do dołu strony, tylko (najpierw podkreślone na żółto w tekście) prowadzą nas gdzieś w okolice marginesu (z tekstem również podkreślonym na żółto).

Dobrze, ale o czym jest ta książka?
Jeśli ktoś z czytających jeszcze nie widział filmiku Radka, który promuje książkę, polecam. Wyjaśnia naprawdę dużo. Na wszelki wypadek jednak szybkie wyjaśnienie. Twórca „Polimatów” uczy nas… jak się uczyć. Doszedł bowiem do wniosku, że obecnie stosowane masowo techniki przyswajania wiedzy są mało efektywne. Zdecydował się zatem inne metody, znane od dawna, przebadane i uznane za skuteczne, ale jakimś cudem nie stosowane powszechnie, przetestować na sobie. Żeby tego dokonać, postanowił porwać się na coś, co wcześniej uznałby za nie do zrobienia. Mianowicie po pół roku nauki (ale nie jakiejś wyjątkowo intensywnej) zdać dwa piekielnie trudne egzaminy. Jeden z nich to wspomniany w wideo egzamin z języka szwedzkiego. O drugim nie opowiem, przeczytajcie sobie. Mogę tylko zapewnić, że z punktu widzenia czytelnika, w porównaniu z tym wyzwaniem, szwedzki w pół roku był tylko igraszką! Dość powiedzieć, że w Polsce zdało ten drugi test do tej pory 30 osób. W tym Pan Kotarski.
Bazując zatem na tym, co zna z autopsji, nasz królik doświadczalny opisał 13 metod wspomagania nauki. Każdą z nich stosował z powodzeniem (chociaż jak podkreśla na końcu, nie każdej z nich nadal będzie używał) podczas przygotowań do wspomnianych wyżej dwóch egzaminów. Ale książka nie jest tylko zbiorem subiektywnych twierdzeń, bynajmniej. Sądząc po 17 (słownie – siedemnastu!) stronach bibliografii, a także licznych przykładach i przytoczonych badaniach, autor przeprowadził bardzo wnikliwe dochodzenie.

Jak czyta się „Włam się do mózgu”?
Pierwsze 100 stron przeleciało mi nawet nie wiem kiedy. Przysiadłam, gdy córka spała i… nagle okazało się, że jest już pierwsza w nocy. Kotarski pisze ze swadą, lekko i przyjemnie. Kto obejrzał chociaż jeden z jego filmów, czytając usłyszy charakterystyczny głos Radka (z tą jego rozpoznawalną manierą mówienia, coś pomiędzy Wołoszańskim a Makłowiczem). Co jakiś czas wtrąca drobny żart (jak dobrze wyszkoleni w przemówieniach amerykańscy politycy), aby czytelnik zrelaksował się, uśmiechnął i odetchnął od informacji. Informacji nie podanych zresztą jako suche fakty, ale przedstawionych w ciekawy i prosty sposób. Być może niektórzy uznają, że wstęp do publikacji jest nieco za długi. Owszem, opis pierwszej metody znajduje się dopiero na stronie 74, ale moim zdaniem skrócenie tego, co napisane jest wcześniej, odebrałoby temu tytułowi wiele uroku. Poza tym, do opisu konkretnych metod zapewne będzie się wracać wielokrotnie, wstęp można przeczytać raz, dla rozrywki.

Same metody opisane są w bardzo intuicyjny sposób, który sprawia, że czujemy co autor ma na myśli i bez problemu rozumiemy o co chodzi w tej czy innej taktyce. Powyższego nie mogę tylko odnieść do opisania technik mnemotechnicznych, ale tych nie rozumiałam nigdy, więc zaskoczona nie jestem. Resztę od razu rozgryzłam i już podczas czytania wiedziałam jak i do czego mogę każdą zastosować (które do doskonalenia angielskiego, które do rozpoczęcia hiszpańskiego, a które aby wreszcie zdać prawo jazdy).

Jak już mówimy o tym, co dzieje się w głowie podczas czytania – Radek nie tylko opowiada o konkretnych sposobach nauki, ale też… testuje je od razu na czytelnikach. Opowiada nam o czymś i za chwilę wraca do tego, pokazując nam jak zapamiętaliśmy (lub nie) informacje, które podał. W takich momentach otwierałam szeroko oczy i zawieszałam się na moment ze zdziwienia (szczególnie przy głodnym człowieku od mentosów, którego pamiętam do tej pory!). Jedno, co mu nie wyszło z takich sztuczek, to przykład banknotu. Na jego miejscu wybrałabym inny nominał, raczej z mniejszą ilością zer. Ale to ja. W tym miejscu od razu wyjaśnię – wybaczcie, że wielu rzeczy nie napiszę wprost, ale nie chcę Wam popsuć radości czytania, bo (sama siebie mogę zaspoilerować) książkę polecam i chciałabym, abyście sami powoli odkrywali to, co odkryłam ja.

Dobra dobra, pytanie najważniejsze – czy po przeczytaniu faktycznie nauczę się szwedzkiego w pół roku?
Przykład Radka pokazuje, że tak. Chociaż nie oczekujcie wybuchu w swojej głowie, nagłego olśnienia, kliknięcia przełącznika z napisem „Geniusz” na pozycję ON lub temu podobnych zjawisk. Autor od początku podkreśla, że jest to tylko (i aż) zbiór pewnych metod, które znane są ludzkości od dawna (niektóre setki lat, wierzcie lub nie) i żadnej Ameryki nie odkrywa.
Trochę ma racji, ale trochę też za skromnie mówi. Po pierwsze może i zebrał już dawno przebadane techniki, ale dodał do tego swoje doświadczenia jako szarego człowieka pracującego z tymi sposobami nauki po raz pierwszy. Takie spojrzenie bardzo pomaga. Po drugie opisał je w sposób wyjątkowo dobrze przyswajalny – każdą z nich nazwał na swój własny sposób i napisał do niej taki wstęp, że jakby zahacza je w naszej głowie. I moim zdaniem jest pgzp (prawdopodobieństwo graniczące z pewnością – cytat z książki), że zrobił to umyślnie, aby ułatwić nam pracę. Gdy słyszę „Metoda papugi” od razu mam ciąg  skojarzeń „Alex > emocje > inne spojrzenie” i wiem cóż to była metoda i czego od niej oczekiwać. Zapewne nieco trudniej byłoby mi zapamiętać termin „powtarzanie elaboracyjne”, że o błyskawicznym jego odszyfrowaniu nie wspomnę.

Niemniej jednak, zgodnie z tym, co pisze Kotarski, książka nie sprawi, że nagle nasze IQ podskoczy do 190, a języki nauczą się same. „(…) omówione w tej publikacji techniki same nie zrobią z nas geniuszy. Są one tylko i aż środkiem do osiągnięcia innego celu. Doprowadzenia do sytuacji, w której uczymy się przyjemnie i efektywnie (…)” napisał. I taka prawda.
Gdy czytałam (mając gdzieś w okolicach potylicy mój zamiar rozpoczęcia przygody z hiszpańskim) o tych wszystkich metodach, wiedziałam doskonale, że najpierw będę musiała się trochę (lub nawet bardziej) napracować nad zaplanowaniem nauki. Że będę zmuszona przemyśleć gdzie, kiedy, jak często, w jaki sposób, za pomocą czego oraz (last but not least) z kim będę się uczyć (Wredotku, co powiesz na skajpowe konwersacje w castellano za pół roku?). Prawdopodobnie skorzystam z kilku opisanych przez Radka metod, ale na pewno nie wszystkich. Jak sam pisze w końcowych rozdziałach, nie ma najlepszej metody. Najlepsze jest połączenie kilku, co najmniej dwóch, wzajemnie się uzupełniających. Każdy niech dobierze je do siebie i swoich możliwości.

I tu taka prośba – kolego Radku, jeśli jakimś cudem to czytasz, napisz mi proszę mail, taki szept na ucho, z wyborem swoich ulubionych metod. Przysięgam uroczyście, że nie knuję nic niedobrego i nikomu nie powiem, co mi zdradziłeś! To tylko moja ciekawska natura nie pozwoliła mi powstrzymać się od napisania powyższego zdania!

Podsumowując.
Książkę „Włam się do mózgu” czyta się fantastycznie. Wstęp, mimo że szalenie ciekawy i pouczający, niektórych mógłby frustrować długością. Same sposoby nauki opisane rzetelnie, ale jednocześnie intuicyjnie. Wstępy do metod, ich nazwy, a także podsumowania rozdziałów z najważniejszymi cechami danej techniki, niejako zahaczają w naszym umyśle najważniejsze założenia. Narracja przyjemna, nienachalna, okraszona zabawnymi stwierdzeniami. Sama publikacja na najwyższym poziomie – ciekawa, kolorowa, ale nie kiczowata. Zatem polecam całym sercem – kup książkę i… włam się do mózgu.

Ocena?
„Włam się do mózgu” – bardzo mocne 9/10